W filmie “Sprawa Chrystusa” (2017 – The Case for Christ), ateista próbuje udowodnić bezsens wiary, napotyka w pewnym momencie Panią psycholog, która niczym ‘jasnowidz’ zgaduje jaką Bohater miał relację ze swoim ojcem. Nie są to jednak zdolności prorocze, a pewna wiedza wynikająca z obserwacji, wedle której osoby z odległymi emocjonalnie rodzicami (opiekunami z dzieciństwa), bardzo często zostają tzw. ateistami, totalnie nie rozumiejąc potrzeby wiary, jaką obserwują u innych.

Momentem zwrotnym w tym filmie jest chwila tuż po pogrzebie ojca bohatera. Dowiaduje się wtedy, że ojciec choć odległy emocjonalnie to jednak zawsze interesował się synem gromadząc w specjalnym albumie jego dorobek dziennikarski. Można rzec bodziec prosto w emocjonalne serce, zmieniający postrzeganie swojego ojca, zaraz potem zmienia się też postawa autora wobec Boga i wiary.

“Obraz Boga” – oręż ateistów, psychologów i denominacji

Powszechne wśród psychologów stało się pojęcie “obraz Boga“, oznacza ono pewne obserwowalne zjawisko rzutowania na wiarę, religie jak i Boga, swoich przeżyć traum i innych emocjonalnych doświadczeń nabytych od opiekunów z dzieciństwa. Bardzo łatwo takim podejściem jest zrozumieć i opisać relację z wiarą, która w ogromnej ilości przypadków jest rzutem relacji wyniesionej z obrazem opiekunów z domu.

Pojęcie to, stało się w obecnych czasach bardzo modne, wykorzystywane jest zarówno przez grupy religijne jak i przez samych ateistów, do wyjaśnienia że coś takiego jak wiara to tylko kwestia “wychowania”. Z jednej strony wśród wierzących głośno się mówi powinniśmy uleczyć relację z rodzicami by naprawić swoją relację z Bogiem. Z drugiej zaś strony wiedza o tym że wiara wynika z tak niewielkiego faktu jak wychowanie, staje się orężem ateistów do rozumienia wierzących jako tych którzy odebrali “inne wychowanie”, i nie potrafią sobie po prostu z tym poradzić. Z trzeciej zaś strony widać, że różne kultury mają inny obraz Boga mimo tej samej denominacji, a zależne jest to właśnie od wychowania.

Wszystko to sprawia, że tak naprawdę dochodząc do wiary w sposób tak rozumiany, można dojść do wniosków że dochodzimy nie tyle do wiary ale do rozwiązania swoich problemów emocjonalnych, wyciągniętych z wychowania.

Gdzie zatem się coś poknociło?

Pytanie co tu jest nie tak? Dopóki próbowałem jakkolwiek zbadać, czy też naprawić (ukierunkować na bardziej biblijny) swój obraz Boga – dopóty cały czas gdzieś pod spodem miałem wątpliwości co do wiary, czy oby napewno to jest wiara, czy może tylko mój “obraz Boga” się zmienia. Zawsze w takich zmianach postrzegania Boga pozostawało ziarenko zwątpienia i chyba prawidłowo tak musiało być. Bo jak inaczej zaakceptować zupełnie inne postrzeganie Boga w zależności od dojrzałości emocjonalnej.

Gdzie zatem popełniłem błąd w rozważaniach? – aż głupio o tym mówić bo błąd jest bardzo prosty, ale czas o nim powiedzieć bo widzę że praktycznie wszyscy piszący o pojęciu “obraz Boga” ten błąd popełniają. Błąd polega na stwierdzeniu istnienia absolutu. Dopóki pracowałem nad swoją dojrzałością emocjonalną moim absolutem, moim odniesieniem była doskonała relacja z wizerunkiem Boga, która byłą popsuta przez moje przeniesienia i projekcje z “obrazu Boga”. Metoda modna wśród idących za Bogiem kiedy to mówią że najważniejsza “jest relacja” i na niej się skupiają.

Kto ciągnie za sznurek?

Dopóki robota naprawy relacji z Bogiem była “po mojej stronie”, dopóty mogłem niejako emocjonalnie ustalać, co bym chciał by Bóg mi powiedział. I mimo że “Bóg” teoretycznie “mówił”, tak naprawdę wkradł się w moje życie ateizm, bo to co mówił było zależne od mojego stanu emocjonalnego, a tym samym wyszło na to że sam sobie coś mówiłem. I tu każdy psycholog, psychonalityk i co bardziej dociekliwy szybko zorientuje się – tzn. wyciągnie pochopny wniosek zgodny z jego przekonaniami, że “Boga nie ma”, albo choćby że Bóg wcale nie mówi, mówi jedynie nasz “obraz Boga”. W każdym bądź razie taki Bóg, relacja z takim Bogiem jest rozumiana przez projekcje, przeniesienia i stan emocjonalny, taki Bóg staje się osobliwy i indywidualny, co przeczy istnienia Boga jako ostatecznego absolutu.

Ostatnio jednak coś zrozumiałem i pojąłem zupełnie inaczej… to Bóg jest moją kotwicą która mnie ciągnie do siebie. To głębina Boga przyzywa głębinę która jest zasiana we mnie. W sensie na początku istniał absolut, istniało słowo i to ten absolut to słowo mnie ciągnie do siebie. Ja wyznaniem wiary, aktem chrztu aktem pragnienia osiągnięcia świętości pozwoliłem się dać ciągnąć.

Ciężko to wyjaśnić, ale użyje analogii. Wyobraźmy sobie, że początkiem relacji z rodzicem dla kurczaków jest przebicie skorupki jajka, w końcu od skorupki się wszystko zaczęło. To wyłom w tej skorupce sprawił poznanie rodziców. Najpierw ptak obudził się pierwszy raz, jest ciepło spokojnie… do czasu gdy głód zaczyna doskwierać, wtedy czas się zacząć wiercić, a ostry dziobek, zaczyna powoli rozwalać skorupkę. Odkrywa tym samym nowy świat, tam pojawiają się opiekunowie dający pokarm, a dziobek staje się już na życie całe narzędziem przyjmowania pożywienia. W tym przypadku to “głód ciała” – głód materii, był niejako zaczynem relacji między dzieckiem a rodzicami. Ale najpierw powstał głód, potem zaś poznanie z rodzicami i relacja z nimi. W przypadku kurczaka akurat to jest bardzo ewidentne, kurczak obiera za rodzica po prostu jakiś ruchomy obiekt, który jest blisko po wykluciu, wcześniej zaś nie zna rodzica ma jedynie jego “głód”.

Błąd poznawczy w który popadłem i jak mi się zdaje wielu popadło, polega na uznaniu relacji z rodzicami jako pierwotnej, podczas gdy pierwotny był Bóg i głód jego absolutu. Zanim pojawili się rodzice był głód rodziców (głód absolutu). Ten głód został w niejako nadpisany przez relację z rodzicami (z tzw. obecnie “obrazem Boga”). To co próbujemy robić to próby naprawy obrazu Boga. Takie próby jednak zawsze będą związane z wysiłkiem i skazane na porażkę, bo to jak łatanie starego naczynia podczas gdy w to naczynie wlewa się młode buzujące wino.

W pierwotnym planie stworzenia, za pierwszego adama (człowieka, czyli Adama i Ewy), przychodzące nowe dziecko miałoby idealny wzorzec rodziców, a tym samym obraz Boga, byłby prawdziwym Bogiem widzianym w rodzicach stworzonych na podobieństwo Boga. Tak jednak się nie stało… dlatego trzeba było innego rozwiązania – nowego narodzenia z wody i z ducha. Ta zmiana w postrzeganiu, pozwala zrozumieć, że poznawanie Boga to zupełnie inna czynność niż poznawanie drugiego człowieka.

Drugiego człowieka poznajemy przez pryzmat naszych projekcji, naszych przeniesień, naszych doświadczeń innymi słowy poznajmy nowego człowieka, a jednocześnie rzutujemy na niego nasze wspomnienia i doświadczenia, rzutujemy nasze “obrazy”. W ten sposób też psychologicznie próbuje się opisać potrzebę wiary, jak i tytułowy “obraz Boga”, jednak jest to błędny sposób. Bo polegamy wtedy na człowieku – rodzicu, a nie na Bogu, a biblia jasno mówi że przeklęty ten kto polega na człowieku (tu dopisałbym że rodzic też człowiek).

Prawdziwe poznawanie zaś Boga odbywać się powinno z zupełnie innej strony poprzez odkrywanie w sobie nowego człowieka, który narodził się z Ducha i z wody. Odkrywanie tego przyciągania, tej kotwicy jaką jest Jezus Chrystus w Niebie, który nas do siebie przyciąga, bo jest też w Nas.

Pewnego rodzaju proroctwem zapowiadającym to, jak ma wyglądać jedność między nami a Bogiem w doskonałym kościele, jest proroctwo małżeństwa. Małżeństwo samo w sobie prorokuje nam wzorzec (jest obrazem) przyciągania się i stworzenia wzajem dla siebie. Obie połowy mąż i żona przyciągają się zanim się jeszcze w pełni poznali w ciele, zanim się jeszcze wogóle spotkali, podczas gdy po spotkaniu odkrywają że to właśnie dla siebie byli stworzeni. W ten właśnie sposób pewnego dnia odkryjemy że jesteśmy stworzeni do jedności z Bogiem i to jego głębia przyciąga głębie która jest jest w nas, narodzonych z wody i ducha.

Po prostu życie wieczne zaczyna żyć w nas i zaczyna odmieniać nasze istnienie. Traktując wiarę tylko widzialnymi oczyma, zawsze skończymy na widzialnym, doświadczalnym “obrazie Boga”, który u źródła jest poleganiem na człowieku. Tymczasem nie na człowieku powinniśmy polegać.